List od Stanisława Ignacego Witkiewicza z 16.04.1937
16. IV 1937 Zakopane
Szanowny i Kochany Panie Profesorze =
W odpowiedzi na Pana list z 25/XII donoszę co następuje:
1) Właśnie u mnie analitycznie daty hyletyczne są wyprowadzone ze świadomości (względnie ona z nich) dlatego, że jedność osobowości (świadomość – unikam tego terminu) i daty hyl[etyczne] (= jakości) uważam za momenty niesamodzielne tego, co określam jako (IP) rozpatrywane od środka czyli Byt sam w sobie i dla siebie (= BDŚ).
Utrudnia bardzo dyskusję to, że ja znam wszystkie rzeczy Pana, a Pan nie zna nie tylko Główniaka, ale i monadologii popularnej i broszurki o przyczynowości, które znajdują się u Pana. Nie robię wyrzutów, tylko konst[atuję] fakt.
2) Właśnie chodzi mi o to, żeby stworzyć metafizykę z absolutnym wykluczeniem Boga. Bóg = u mnie Nicość Absolutna, jest nie do przyjęcia jako sprzeczność (IP) niesk[ończenie] wielkiego w (Cz) i (Prz.). Właśnie mam wrażenie, że uwolniłem metafizykę od Boga przez mój biologiczny monadyzm. Jest to jedyne dla mnie możliwe wyjście godzące w jednym elemencie żywego stwora cielesnego, takiego jak w pogl. (Ż). Z tego poglądu odrzucam jego naiwny realizm (rzeczy poza spostrz[eganiem] jak w spostrzeganiu) i pomieszanie pogl.: (P) i (F) (psychologiczny = Cornelius i fizykalny).
3) Odrzucam epistemologię, bo nie wierzę w nią jako w oddzielną czystą dyscyplinę, przy pomocy której niemcy [sic], nie chcący być durnymi materialistami i bojący się metafizyki, zrobili sobie otworek pośredni. Ale to złuda, bo dana epistemologia opiera się zawsze o jakąś mniej lub więcej uświadomioną ontologię. Dlatego trzeba wszystkie siły zwrócić ku wypracowaniu wspólnemu realistycznej i zgodnej pod tym względem z pogl. (Ż) ontologii i to jest świętym obowiązkiem Pana, jeśli raz Pan to zaczął. Niech Pan nie da się odwieść od tego ubocznymi pracami według prawa Szturm de Sztrema, mocą którego nieistotna robota wygryza zawsze istotną.
4) Jeśli Pan nie rozumie (u mnie) że (i jak) z cielesnych monad mogę zrobić świat dowolnej fizyki statystycznie, to znaczy, że nie zna Pan mego głównego wynalazku, mocą którego, nie odrzucając bynajmniej fizyki jakiejkolwiek jako takiej, a jednocześnie nie korząc się przed nią (jak witaliści – co zmusza ich do przyjęcia entelechii, lub „sił życiowych” jako antidotum – rozwiązuję kwestię materializmu fizykalnego. Cielesna monada jest czymś pierwotnym: przyjmuję ten element za pierwotny (a jakiś muszę), przy pomocy którego inne mogę opisać i doń sprowadzić. Z elektronów organizmu nie zrobię, ale z kup drobnych organizmów mogę zrobić (w myśli – tak jak to jest np. w danym wypadku konkretnym w rzeczywistości) dowolną (MM). Tu muszę odesłać „Czytelnika” do główniaka i monadologii, bo to jest właśnie mój „Lebenswerk” i nie mogę w liście drugi raz to pisać – to trudno. Nieskończoności aktualnej nie tylko ontologia, ale i matematyka nie przezwycięża, tylko się przed nią „korzy” – tu koniec. Ale takim jest świat, bo (Prz.) i (Cz.), a w nich istnienie w wielkości i małości musimy (denknotwendig) jako w granicy za nieskończone, i na to nie ma rady. Bóg mi nic nie pomoże, niepotrzebny luksus – zamiast tajemnicy koniecznej, luksusowy nonsens. Wolę nie. Leibniz nie mógł się zdecydować między realizmem a idealizmem, materializmem a spirytualizmem [substancjalnym – nie psychologistycznym, lub husserlowskim (napisałem tak, jakby L[eibniz] znał H[usserla])] między finityzmem i infinityzmem i tańczył na dwóch stołkach – genialnie – ale na dwóch. To jest właśnie moja „poprawka” do Leibniza: cielesność monad, działanie ich i stąd (MM) dla nich; finityzm realny – infinityzm graniczny i tu Tajemnica jako pojęcie ścisłe i konieczne.
5) Do rzeczy materialnej dodaję epitet „dla nas”, bo założyłem (IP) jako „rzecz pierwszą”, a świat dookoła jej ciała dla niej, jako realnie – fenomenalny. (To rozwinąłem w odczycie w Tow[arzystwie] fil[ozoficznym] Warsz[awskim] 7 XII 1936. O ile Pan pozwoli, to prześlę to Panu później. Tak więc wiele rzeczy jest z listu Pana już (dla mnie) pozałatwianych w dobrych „abhandlungach”. Ciało posiada mojość (Meinig-keit” – mój rodzony termin), której inne przedmioty nie mają i specyficzne jakości. Cornelius też nie widzi różnicy między ciałem a stołem i to mnie do rozpaczy dowodzi. Ciało jest moje, ja jestem ciałem plus wspomnienie itd., a stół jest dla mnie. (Kotarbiński nie lubi „dla” jako reista).
6) Samodzielne jest całe (IP) od środka (do pewnego stopnia w zależności od praw ciała i (MM), ale niesamodzielnymi momentami tej samodzielności są: jedność osobowości i jakości („przeżycia”).
Właśnie bronię się przed Arystotelesem i Drieschem = u mnie nie ma osobnej substancji duchowej i tylko raz patrzę na (IP) jako na przeżycia w jedności osobowości (od środka), a drugi raz jako na organizm wśród podobnych organizmów wśród (MM) ukonstytuowanej również z organizmów. Nie wolno mi tylko mieszać tych poglądów: tj. (P) i poglądu (C) całości istnienia, który się rozpada na pogl. (F), chcący wszystko bez skutku połknąć, i pogl. (B) (= biologiczny), który mu się zjeść nie daje (i nie da). Nie ma żadnych dwóch „substancji” (ohyda, która obok ogólnego przedmiotu, stosunku i „całości i części” zaplugawiła szajnproblemem całą filozofię, a wszystko poszło od materii, na której wzór ukształtowała się dusza jako substancja) tylko są (IPN) z dwóch stron oglądane – inaczej być nie może.
7) Rzeczy o tyle są fenomenalnie – realne, że są jako takie, w ich jakościowych dla nas, a poza tym mogą być tylko kupami monad, bo byt rzeczy, czyli czegoś z założenia martwego, jako bytu dla siebie (co jest tylko atrybutem żywych istności) jest czymś sprzecznym. Byt sam w sobie na martwo, bez osobowości i jakości w niej, jest czymś nie-do-pomyślenia; jest to nonsensowe dziedzictwo materializmu pochodnego od pogl. (Ż): ufizykalniony naiwny realizm. Raczej to ostatnie ma sens niż martwy byt sam w sobie (tyle co żywy byt dla kogoś, dla martwej rzeczy – ja jako fenomen stołu np.). To są zakorzenione nonsensy, których nonsensowości na tle przyzwyczajeń i praktycznego melanżu poglądów w pogl. (Ż) dostatecznie sobie nie uświadamiamy: i tu formalna ontologia nie da rady, może nas mylić[1] – trzeba badać byt aktualny, takim jest bez naginania go do teorii. Każde ciało jest oczywiście także rzeczą (skąd reizm u Pana), ale rzeczą pierwszą samą dla siebie (a nie dla świadomości czystej tu jest trzeci błąd pogl. (Ż) duch od ciała niezależny), daną w innych jakościach, rzeczą właśnie moją – ta mojość jest w specyficznych jakościach. Kto nie widzi przepaści między dotykiem na powierzchni skóry, a dotykiem stołu – tych komponent całości dotykania sobą przedmiotu, ten fałszuje gruntownie rzeczywistość. Materialne = dane w dotykach – ale są dwa dotyki: zewnętrzny (rzecz) i ciała = powierzchnia, pod którą siedzą czucia wewnętrzne. W obrębie ciała nic już fenomenalnego nie mogę rozróżniać – ono jest jednością ze świadomością. [Tu wychodzi u Pana Husserl i idealizm – przepraszam za ton bezwzględny]. Nie ma świadomości, która obserwuje ciało, tylko jest świadome ciało, które ma wspomnienia, wyobrażenia i myśli (w znaczeniu nominalistycznym), a reszta jakości poza ciałem to świat. Gdyby Pan znał moje prace, takie nieporozumienia byłyby niemożliwe. Dwoistość moja monady nie jest cielesno-duszna (duszę jako substancję właśnie eliminuję), tylko ma ona różne treści, z konieczności tak, a nie inaczej (w ciało, świat itd. ukonstytuowane, a oprócz tego) w innym poglądzie, z boku widziana przez inne monady, jest obiektywnym organizmem. Dla Pana biologia (jedyna adekwatnie, prócz psychologii swój przedmiot opisująca) dla Pana jakby nie istnieje. Ta doza idealizmu w stosunku do rzeczy musi być przyjęta choćby na tle koniecznej do przyjęcia i w naukach potwierdzonej „przyczynowej teorii percepcji”.
8) Ja sobie zupełnie monady bez jakości nie wyobrażam i ten zarzut jest dla nie niezrozumiały. A co do snu, omdleń itp. stanów monady, to przedstawiłem Panu moją teorię różnej ograniczonej skali natężeń czuć u różnych monad i tym się na razie zadawalniam. A detale znajdą się w nieskończonej jeszcze (42 str.) i Panu poświęconej rozprawce „o bycie samym w sobie i dla siebie” – nie będę tu tego powtarzał. Aparat można zakładać w innym poglądzie, nie psychologistycznym, gdzie wszystko jest wyrażalne w terminach jakości, ale za tę cenę, że się nie mówi o obiektywnych bytach. Petitio principi w kwestii jakości (i w „teorii poznania” według Pana) jest konieczne, bo nigdy nie możemy wyjść w nas poza krąg zaklęty naszych przeżyć – hermetyczne zamknięcie trwań (ATN), które Leibniz utożsamił z zamknięciem fenomenalnym w przestrzeni i wykluczył działanie, jako pchanie się dwóch powierzchni ciał monad jednych na drugie. Tu jest źródło działania – w tym znaczeniu działają na siebie rzeczy jako kupy monad. Świat intersubiektywny stwarza cielesność monad i podobieństwo ich do siebie. Jakościowe ukwalifikowanie sprowadzi się do ukwalifikowania ciał monad. Rzeczy jakościowe jako takie poza moim (czy Pana) spostrzeganiem nie istnieją: dla fizyka chmury ostatecznostek, tak samo jak te rzeczy w swym obiektywnym bycie nie przyjętych, a nawet podwójnie, bo już nierozkładalnych: w fizyce objaśnić – rozłożyć i podać prawo zmienności konfiguracji. Czerwień jest rzeczywista jako taka, ale czerwone jabłko jest fenomenalne jako takie, jako rzecz w tych jakościach dana, i fenomenalne wirtualnie są chmury fotonów, o ile są – atomy są realne i tak samo realnie-fenomenalne jak rzeczy. Otóż jak z jednego robi się drugie, pozostanie niedocieczonym w każdym systemie. Chodzi o to, aby była wykazana konieczność ontologiczna takiego stanu rzeczy. W jaki sposób wielość monad stwarza jakość, jest tak samo (może trochę jednak mniej) niepojęte jak to, że wielość jakichś drgań fizycznych stwarza ją poprzez aparat złożony w pierwszej transzy z monad, a w drugiej (według pogl. (F) – jeśli już w nim jesteśmy) z tych samych elementów, co wywołująca przyczyna (elektronów czy pól czy czegoś jeszcze), pozostaje to tajemnicą w każdym systemie (a inaczej być nie może). Jednak w monadyźmie jestem w jednorodnym materiale – monad i jakości w ich trwaniach – nic więcej nie ma. A w pogl. (F) mam zupełnie inne, niesprowadzalne elementy, które mi w podobnych elementach ciała (już nie wiadomo, jak z nich utworzonego) stwarzają ganz was anderes: jakości i to należące do osobowości tej, a nie innej. Na tym polega wyższość monadyzmu cielesnego nad systemami bojącymi się (poza psychologizmem) sprowadzenia fizyki do czegoś innego. W pogl. (F) jakości są rzeczywiste, są ostatnimi elementami – fenomenalne są tylko rzeczy jako takie [a nie „ciała monad” (właściwie cielesne monady)] w tych jakościach dane. Nigdy tamtego nie twierdziłem: pierwsza rzeczywistość składa się z momentów niesamodzielnych: jedności osobowości i jakości. Chmury atomowe, o ile atomy są realne, są wirtualnie jakościowo. O ile są tak realne, jak nasze rzeczy. Bezjakościowe są tylko wygodne (czy niewygodne) fikcje, czemuś jednak realnemu (chmurom monad czy monadom) przyporządkowane.
9) Ciało musi być czymś więcej niż chmurą atomową. Przecie w monadyźmie cielesnym nie wszystko się sprowadza do chmur przedmiotów fizykalnych (elektron), tylko one są rozkładalne na monady. Nie zna Pan mojej podstawowej teorii, mocą której chmury atomów i same atomy sprowadzam do kup monad, przy czym nie tylko z kup takich składa się moje ciało, ale przede wszystkim ze samych monad. Ta teoria jest w „monadologii popularnej” – nie będę tego powtarzał. Tezę chmurowatości atomowej do ciała można zastosować bezwzględnie, o ile się jest materialistą fizykalnym, albo witalistą – dla monadysty jest to niedopuszczalne, aby ciało składało się jedynie z chmur atomów, nawet redukowalnych do chmur monad. Ciało jest czymś ostatecznym, organizacją (IPN) częściowych [= (IPCN)] przede wszystkim, a mogą się w nim zawierać atomy, wplątane w tę organizację (Patrz „Populäre Monadenlehre” Oeuvres posthumes, wydanie z r. 1989). Ostatecznostki fizykalne z założenia nie mogą mieć właściwości, ale to, że są rozciągłe, ciężkie i nieprzenikliwe, nie nazywam cechami, tylko „warunkami egzystencji”, niesamodzielnymi momentami całości istnienia realno-fenom[enalnego] lub hypotet[yczne] ostateczniki.
10) Taka jest struktura istnienia. Zastajemy ją taką a nie inną (jest taki substrat ogólno-ontologiczny niezaprzeczalny, który każdy musi przyjąć – właśnie teraz nad tym pracuję, a wmyślając się w nią widzimy, że inną być nie może – tylko jedna z Pana 16-tu możliwości musi być możliwa naprawdę – tj. taka, jakim jest aktualnie istnienie. Można je interpretować według istotnych (tkwiących w tym substracie możliwości), albo też całkiem fantastycznie, z dodatkami dowolnymi. A między pierwszymi jest jeszcze wybór między sztucznymi monizmami, a dualizmem (ja cielesny i świat złożony z (IPN) i (MM) [w terminach tych (IPN) wyrażalny] nieuniknionym – i to jest właśnie zastana struktura istnienia, z której musimy zdać sprawę, a nie naginać jej do sympatycznych dla nas wygodnych możliwości. Jakości są ostateczną prawdą i biologią, a nie fizyka, opisująca nieadekwatnie konieczną fikcję (MM). Jak mogę (poza pojęciowością też do jakości sprowadzalną) wyjść z kręgu jakości, nie wiem. Mogę tylko je przyporządkować jakościom innego osobnika i stworzyć świat realnie-fenomenalny. Poza jakościami (jak Pan wie, akty do ich zespołów sprowadzam) nie widzę nic w nas – oczywiście drugi moment niesamodzielny to jedność osobowości. Możliwe, że jest we mnie coś z Schopenhaurianizmu, bo w r[oku] 17 życia po Kancie wchłonąłem z w[ielkim] zapałem całego Szopcia. Przeświadczenia, domniemania itp. to skróty opisowej psychologii na pewne zawiłe zespoły i szeregi jakościowych kompleksów. „Transcendentność jakości do przeżycia” jest dla mnie b[ardzo] dziwnym zdaniem, bo przecie przeżycie to też zespół jakości. Pewne zespoły podnosimy do rang jakichś ponad jakościowych istności, których nie ma (chyba jako skróty z grubsza w psych[ologii] destr[uktywne]). – Nie tylko w stosunku do czystej jaźni, której też nie wolno jako momentu niesamodzielnego z całości stanu rzeczy – „byt sam dla siebie” – (IP) od środka wydzielać, ale już w stosunku do innej grupy przeżyć jakość jest dla Pana tak transcendenta, jako „pole elektromagn[etyczne] – jesteśmy o włos od zlania się jakości z przedmiotami fizykalnymi, które w swym piekielnym „tyglu sprzeczności” dokonuje ten demon hrabia Russel, avec son „insolence aristocratique’ habituelle (nie cierpię tego arystona, prawie jak Bergsona i Widnia”). Czerwoności nie ma w przeżyciu – to jest pojęcie, o ile nie mówię [o] czerwoności jabłka (tu jest ona w zespole) – ale jest czerwone, realne jak byk jako takie, ale nie jako „przedmiot”, tylko jako jakość, ostatni element wszelkich przeżyć.
11) Nie ma innej[go]? u podstawy teorii poznania stanowiska, jak psychofizjologiczne, o ile przyjmujemy kauzalną teorię percepcji i nie redukujemy ciała do jakiegoś „korelatu” idealistycznego czystych przeżyć. Petitio principi jest nieuniknione, nawet przy zrozumieniu pojęciowości jako pewnego wyjścia poza zaklęty krąg przeżyć. Znaczki – oto wszystko, ale posiadające wspólne dla wielu (IPN) znaczenia. Ten inny punkt wyjścia w teorii poznania (czysta jaźń) jest dla mnie b[ardzo] niebezpieczny: z góry fałszuje się stan rzeczy. (Przypominam moją krytykę intencjonalizmu i Husserla w rozmowach z Panem przed i po piwie).
12) Dane hyletyczne słuchowe posiadają pewną vague rozciągłość – inaczej nie mogłyby być skojarzone z przestrzennością i coraz dokładniej lokalizowane. Strasznym błędem i niewidzeniem introspekcyjnej oczywistości jest to odmawianie rozciągłości pewnym datom – to jest korytarzyk do idealizmu. Przebaczam wiele tym demonom Russellowi i Bergsonowi, że uznają tę przestrzenność wszystkich jakości. Otóż to nie mieszanie rozciągłości przeżywanej z obiektywną jest stałym moim dążeniem. Przestrzeń się nie konstytuuje, tylko jest, razem ze wszystkim. To, co Pan pisze o tym, że Husserl nie przyjmuje nierozciągłych monad, jest dla mnie rewelacją, ale tego u niego nie znajduję. Każe się domyślać wręcz czegoś przeciwnego, ale Panu wierzę. Gdzie to u samego H[usserla] nie u Beckera jest powiedziane explicite? Istnienie nieprzestrzennych jakości i „konstytuowanie się” Przestrzeni jest tu dla mnie b[ardzo] podejrzane: przestrzeń jest realna w przeciwieństwie do Czasu Abstr[akcyjnego]. H[usserl] mimo wszystko pozostanie na swym stanowisku, bo jaźń jego jest nierozciągła. Dla mnie jaźń jest rozciągłym momentem, bo obejmuje (jak sos, którym wszystkie treści są przepojone) wszystko, a to wszystko jest rozciągłe – jest ona nie transcendentna treściom, tylko im imanentna. To jest to, co wyrażam przez „moment niesamodzielny”. Ja jestem ciągle w stanie „mundalnym”, bo sam jestem w tym „muńdziu” zanurzony i absolutnego szpryngla transcendentalistycznego nie zrobię, a petitio principii przyjmuję świadomie, programowo, gdzie muszę. Przy pomocy transcendentalności jaźni w stosunku do wszystkiego, unika się tego pozornie, wierząc w spontaniczny początek czystej myśli, czystych aktów itp. nie zagwazdranych hyletycznością. A tu wszystko właśnie z tego bydlęcego gwazdru powstało. Samo uwzględnienie cielesności jeszcze nie jest przezwyciężeniem idealizmu zupełnego, ale cielesności i rozciągłości jaźni jest. Pewna doza idealizmu zawsze pozostanie i jest prawdą, że przedmioty nie są tym, czym nam się zdają – Pan jest dla mnie zespołem jakości, a dla siebie jest Pan (BDś), stół dla fizyka jest kupą elektronów, dla mnie kupą monad – w każdym razie nie jest stołem, gdy ja na nim nie piszę, nie jest twardy, żółty i śmierdzący – to jest błąd naiwnego realizmu (i pogl. (Ż), że to przyjmują. Inne są rozciągłości obiektywne, a inne dane mi w jakościach. Ja nie będę czekał prawa ukonstytuowania świata – świat jest, ja go zastaję, a nie konstytuuję. To musi robić idealista ze swych przeżyć i szukać kitu intersubiektywnego dla swoich przeżyć i ten zlepieniec potem nazywa światem. Ale czemu Pan tego potrzebuje, jest tajemnicą. Jeśli Pan pozostanie przy tezach pewnych i terminologii Husserla, to nigdy nie stanie się Pan prawdziwym realistą (z dodatkiem idealizmu koniecznym, jak przystało każdemu nie fanatycznemu realiście, nie naiwnemu). Logicznie idealizm jest nieodparty. Ale ma Pan rację, że ontologiczny dowód jest trudny. Mam wrażenie, że dokonałem tego w „olbrzymim” dodatku do polemiki z Metallmannem o Whiteheada. Ale ten dowód to już luksus – realista z góry jest w realnym świecie, z założenia, z pogl. (Ż), z fizyki, z kauzalnej teorii percepcji, z biologii, ze wszystkiego – idealizm jest szpryncem w urojenie ze strachu przed problematycznością realnego istnienia. Tam problemy znikają.
13) To, że uważam „czerwoność, której nikt nie widzi” za potworność, nie jest żadną pozostałością po Berkeleyu, tylko najgłębszą moją wiarą. Upatruję w naiwnym realizmie sprzeczność = nonsens wprost. Do polemiki z Panem o Berkeleyu powrócę explicite. Te rzeczy prowadzą potem do tak zbrodniczej czarnej księgi, jak „Analysis of matter” Russela, do takich przekonań, jakie mają operacjoniści warszawscy: Wunheiler i Poznański.
14) Niesprowadzalna dwoistość jakości (ciała i świata przede wszystkim) jest w obrębie jednej osobowości – tak być musi, bo monada nie jest punktem bez okien, tylko ma ciało i żyje w realnym świecie, od którego musi się odróżniać. Tym nie mniej uważam, że wielką zasługą Berkeleya jest zwrócenie 1-szy raz na to uwagi w tak jaskrawy sposób.
Zupełnie nie pojmuję Pana jaźni z aktami z dodatkiem czegoś w rodzaju naiwnego realizmu, co graniczy z reizmem Kotarbeusza. Właśnie u mnie jest przezwyciężenie dualizmu Kartezjańskiego. (W ogóle zmieszał mnie Pan z „błotem” wszystkiego tego, co we wszystkich systemach staram się przezwyciężyć – to ciekawa historia!), bo nie uznaję dwóch substancji, duchowej – myślącej i fizycznej rozciągłej. Ale trudno – nie zna Pan moich prac, a do ich czytania nie chcę Pana bynajmniej „zmuszać”. Nie między cielesnością a dusznością różnicę implikują 2 rodzaje jakości, tylko między ciałem, a światem. „Duszne” zaczynają być wspomnienia i z nich to początkowo „robi się” cały ten galimatias wyobrażeń i „myśli” (thought – ha!!), które potem duchem nazywamy (tak – tylko nazywamy duchem, ale kompleksu cielesnych jakości nie nazywamy ciałem, tyko on jest ciałem: jest prócz tego, że jest przeżyciem, organizmem. Pierwotna świadomość jest świadomością ciała, ale jeśli Pan już wspomnienie nazwie „duchem” (Bergson), to nic na to nie poradzę. Ale to się przeradza w idealistyczną hypostazę, którą zwalczam. Analiza imanentna jest przeprowadzona ze z góry założeniem, że akty są czymś niesprowadzalnym. Kto nie widzi, jest ślepy – ja na Antałówce w sierpniu 1934 r. sprowadziłem akty w obecności Pani Ingardenowej, a Pani na to odrzekła: a jednak akty są i wytryskują z czystej świadomości. To jest odpowiedź, jaką daje człowiek wierzący na dowody nieistnienia (aktualna nieskończoność) Boga. Psychologizmu czystego nie podtrzymuję (nawet w Corneliusowskiej postaci z pojęciem jedności osobowości), tylko go zwalczam jako niekompletny opis świata, prowadzący do idealizmu w dalszym rozwinięciu. Nie akty trzeba by Corneliusowi przyjąć (wtedy zrobiłby się z niego Husserl), tylko ciało – ot co. Ja ciała Husserla nigdzie dotąd w jego pismach nie spotkałem – tylko oczy, okulary i brodę, powiewającą w intencjonalnej wichurze, a wszystko zmierzające ku korelatom bladym i znikomym. Marzyłbym o jakiejś wspólnej lekturze z Panem, ale czy to kiedykolwiek nastąpi? Nie ma „wielości rzeczywistości” Chwistka, bo (MM) jest sprowadzalna do wielości monad faktycznie, a nie tylko konceptualnie. Ten zarzut można zrobić Wildonowi Carr, u którego początki: atomowy i monadyczny bełtają się obok siebie. Właśnie nie jest tak, jak Pan mówi, według mnie: jest moja monadologia przełamaniem relatywizmu rzeczywistościowego. „Jedna jest monada i Witkacy jest jej prorokiem”, jakby powiedział poeta. Nie – ciało jako takie nie jest założone – tu petycji pryncypialnej nie ma, bo jeśli patrzymy na monadę od środka, to jest ona wyodrębnionym kompleksem przeżyć względnie stałym, ale posiada „Meinigkeit”, czego w tym stopniu nawet wspomnienia i wyobrażenia nie posiadają. Aktualnie jestem ciałem plus wspomnienia tegoż ciała i jego „mojości”. Ja tylko dlatego znów nie chcę nic „konstytuować”, aby z tego nie wyszło, że najprzód była sobie czysta jaźń i z elementów wszystko zrobiła. (Tu się plącze coś z Kanta). Epistemologiczny Standspunktlosigkeit ist eine pure Täuschung. Najgorsze Wiedeńczyki (o jakże nienawidzę tej bandy!) mają swoje ukryte ontologie poza-jajowe, że tak powiem nawet. Widocznie w tych pismach, które znam, kwestia ciała Husserla nie jest wyraźnie postawiona. W świecie już ukonstytuowanym to tłomaczę na mój język jako „z boku, jako organizm” (świat obiektywny). – Epoché jest zbyteczné kompletnié, o ile się jest realistą i uzna pewien konieczny aport idealizmu w poprzednim znaczeniu. Po co załatwiać na niby, aby potem (ale właściwie z góry) przyjąć, że na niby to właśnie tak, jak trzeba. Jest banałem, że można nie tylko idealistycznie, ale solipsystycznie wszystko opisać, a nawet życie przeżyć. Irytował mnie Mehlberg z tymi banałami na zjeździe. I co z tego? To jest prawie czysty pogląd życiowy monady od środka. Można tak, ale to nic nie daje. Znaczenia epoché nie zrozumiem nigdy – jest po prostu eidetyczna psychologia zontologizowana wobec braku konieczności świata. A po co przyjął inne jaźnie? Mógł sobie pozostać solipsystą. Z Epoché nie płynie idealizm, ale jest po niej możliwy. Po co przyjmować luksus realnego świata, gdy można się obejść bez niego. Do solipsyzmu dodać spirytualistyczne monady, to nie kosztuje nic – one „nie ważą” w świecie idealistycznym nic – są tanie jak barszcz. Problem ciała Husserla wlazł mi bardzo w głowę. Czy Pan wie, że pierwszy raz czytając Ideje przeczytałem po prostu epoché jako coś ważnego. Dla mnie to rzecz zupełnie bez wartości. Po co? Tego, co Pan pisze o wartości, tego nie pojmuję.
Łączę wyrazy głębokiego szacunku i sympatii
ot i liścik – novo
Czekam potwierdzenia odbioru tego i Wittgensteina
Witkacy
16.IV 1937
[1] co do możności jednorodnych ujęć, jak w logice i fizyce.