List do Ireny Krońskiej z 12.01.1955
v v v Zakopane, 12.I.55 r.
Droga Pani Ireno,
v przede w zystkim przesyłam Pani serdeczne wyrazy z powodu choroby Córki Pani. Całe szczęście, że przebiegg choroby jest lekki, bo to b. paskudna choroba. I trzeba b. uważać zwłaszcza pod koniec, żeby nie było żadnych komplikacji. Ma Pani zapewne dobrego lekarza, więc cóż mam pisać ja laik, Ale w każdym razie to pewne ostrzeżenie ojca, który miał pod swą współopieką troje własnych dzieci, może wolno mi wystosować. Dziś zresztą szkarlatyna wobec nowych środków stała się raczej dobrotliwą,więc nie wątpię, że wszystko się jak najlepiej. Współczuję tylko z Panią w t ych trudnych dniach. Ale, jak niemcy mówią: kleine Kinder, kleine Sorgen itd. – oby Pani nigdy tych „grosse Sorgen”nie miała.
v A teraz co do spraw tłumaczeniowych.
v Co do sprawy braku jakiegokolwiek zaznaczenia, że str ny p. K. w mej współpracy, to jest właśnie sprawa personalnego stosunku. Gdyby p. K. był prywatnie do mnie kilka słów był napisał, już bym był uważał, że stało się zadość. Ale to się nie stało. Byłem przekonany, gdy pisałem list mój ostatni, że Pani wspomni swą współpracę nad „Uzasadnieniem metafizyki”. Otóż, ch basię nie mylę, że prywatnie Pani dziękowałem za wiele trudu wł żonego przez Panią w tę robotę, niezależnie od tego, że nieraz nie godziłem się z Panią zasady sposoby tłumaczenia czy poprawiania cudzego tłumaczenia. Jeżeli w mym słowie „od tłumacza” tego nie zrobiłem, to stało się to z dwóch powodów: O ile się nie pisałem owo słowo od tłumacza czy od „poprawiacza” zanim się w ogóle zaczęły poprawiania ze strony Redakcji. Po wtóre, gdy miałem w ręku ostatnie korekty – gdy więc mogłem jeszcze coś dodać do mego wstępu, w egzemplarzu korekty na samym początku widniało nazwisko Pani wydrukowane jako – zdaje mi się – redaktorki danej książki. Wydawało mi się więc, że prawa Pani współpracy zostały zagwarantowane i nie wydawało mi się, bym nadto z mej strony miał coś do tego dodawać. I dopiero gdy dostałem egzemplarz wydrukowany przekonałem się, że Pani nazwiska nie ma. Co się stało i dlaczego nie wiem. Ale wskutek tego już z mej strony nie dało się nic zrobić. – Ja zresztą nie miałem pretensji, żeby moje nazwisko figurowało od strony Komitetu Redakcyjnego w wydaniu Etyki Spinozy, wydawałoby mi się jednak, że pewną formę należało zachować ze strony samego tłumacza. Jeżeli to się nie stało, nie ma oczywiście nieszczęścia, musiałem jednak zrobić pewną manifestację, zresztą w prywatnym liście do Pani. Sądzę zresztą, że i Dańcewicz winien był być wspomniany, gdyż jego wkład był niewątpliwie pozytywny i pożyteczny.
v Co do moich poprawek ad Leibniz. Całkowicie się w tym wypa[dku] solidaryzuję ze stanowiskiem dyrektora Bromberga czy PWN w ogól[e]. Ale nie ponoszę w tym winy /tak samo, jak przy Etyce Spinozy – gdyby wówczas poprawki moje w m szynopisie były systematycznie uwzględnione, to nie byłoby ich potem w korekcie/. Tutaj nie byłoby ich w korekcie po przełamaniu, gdybym był dostał przed złamaniem korektę, ale nie dostałem jej,widocznie p. Cierniakówna o tym nie pomyślała, a dostałem w korekcie po przełamaniu ty[l]ko dlatego, że sam tego się domagałem. Cóż teraz zrobić? Nie wi[em] ile z mych poprawek Iza przyjęła, ile odrzuciła. I które. Wśród tych, które ja zrobiłem było chyba tylko stosunkowo nie wiele takich, które ze względów czysto rzeczowych muszą być uwzględnione. Rzeczowych, to znaczy. które usuwają błędy tłumaczenia. Inne – natury stylistycznej, mogą ostatecznie odpaść. Żałuję strasznie, że Pani nie może być w biurze. Pani bowiem mogłaby wybrać te rzeczowe poprawki, a resztę usunąć. Za te rzeczowe poprawki gotów jestem przyjąć w tym sensie odpowiedzialność, że gotowy jestem pokryć koszta super-korekty, a za inne, nie. Należało widać bardziej energicznie domagać się pierwszej korekty ja czekałem biernie na jej przesłanie, a właściwie ex post dowiedziałem się o jej dokonaniu. Sprawa oczywiście jest przykra.
v Co do „Wstępu” p. K. do Leibniza.
v Nie odnoszę wrażenia, żeby moje postulaty nie liczyły się z odmiennym stanowiskiem autora wstępu. Lub z – jak Pani pisze – ogólną postawą metodologii marksistowskiej /zresztą nie mam tu mego tekstu pod ręką, więc nie mogę skontrolować/. Pani wie, że ja – w przeciwieństwie do chwili obecnej – uznaję prawo każdego uczonego do zajmowania swego stanowiska. Ale wydaje mi się, że krytyki przeprowadzane przez marksistów byłyby znacznie efektywniejsze, gdyby dokonywały się w pewnych odmiennych formach. Te formy mię – wyznaję szczerze – rażą. I wydaje mi się nieodpowiednie, gdy chod[zi] o takich ludzi, jak m.i. Leibniz /którego zresztą metafizyki absolutnie nie podzielam/. I wydaje mi się, że wydawnictwo nasze jest na tym poziomie, iż powinno unikać pewnych wyrażeń i sposobów traktowania ludzi, którzy bądź co bądź należą do twórców kultury europejskiej, w szczególności świata nowożytnego. Nie rozumiem też, dlaczego pod adresem Leibniza mają padać słowa będące niegrzecznościami, za to samo, co się np. sławi u Lessinga, który pewne swe stanowisko przejął niewątpliwie od Leibniza. Widziałem też, że bez względu na to, czy to będzie przyjęte, czy nie, jest moim obowiązkiem uczonego i członka społeczności naukowej polskiej i europejskiej powiedzić uczciwie, co myślę.
v Bardzo dobrze rozumiem, że p. K. miał bardzo trudne zadanie do spełnienia i że o ile chodzi o opanowanie materiału wywiązał się z niego pomyślnie. Rozumiem, żenie można w zystkiego zmieścić w którkimwstępie, ale dlatego właśnie proponowałem, żeby to, co należy powiedzieć o filozofii Leibniza, rozbić na kilka wstępów. To, co pisałem o rozwoju Leibniza, pisałem głównie dlatego, że tekst książki nie zgadza się ze wszystkim co j[es]t we wstępie, bo w tej swej fazie Leibniz był innym niż przy pisaniu innych swych dzieł. Nie jestem Leibnizystą, ale trochę go czytywał w toku lat, i nie wydaje mi się słuszne by traktować Leibniza jako jeden blok, gdy de facto pracował lat kilkadziesiąt różnym wpływom ulegał i sam się b. rozwijał. Wiedza o Leibnizu jest zresztą niedoskonała na świecie, więc godzę się, że trudno się tu zdobyć na taki wstęp, który by zadowalał. Ale postilat mój, żeby widzieć Leibniza a/ w rozwoju, b/ ten rozwój i każorazową oś stanowiska widzieć w świetle ówczesnego procesu historycznego – jest nie tyle moim postulatem, co właśnie – słusznym postulatem marksistowski, wszędzie tam, gdzie się piszę historię. Wstawianie Leibniza w światło r. 1954. może się chyba tylkotam dokonywać, gdzie się przeprowadza szczegółową merytoryczną dyskusję, ale taka merytoryczna dyskusja nie może być zadaniem „wstępu” do tłumaczenia jednego dzieła danego autora. Być może się mylę, że nie mam racji że nie liczę się z postulatami chwili, ale ja jestem uczony i mam psi obowiązek moje stanowisko uczonego przedstawić, inaczej byłbym winien nie tylko przeciw nauce, ale i przeciw mej roli społecznej. Uwagi moje mogą być odrzucone, zresztą pisałem je w tym przekonaniu, że tak będzie, ale nie mogłem pisać nieprawdy /w mym przekonaniu/, ale milczeć.
v A co do logiki Leibniza i jej roli? Nie czytałem, co na ten temat napisał Russell. I raczej od wielu lat jestem bardzo przeciwny temu, co Russell w swym długim życiu powypisywał. Russelliści byli zawsze moimi najzaciętszymi wrogami – tylko teraz na ogół nie przyznają się do tego, że byli russellistami. Czytałem przed wielu laty książkę Cuturata, którego przyjacielem teoretycznym również nie jestem i stanowisko jego w sprawie podstaw matematyki /jego i innych konwencjonalistów poza Polską i w Polsce/ zwalczałem przez wiele lat. Szarpano mię też za to brutalnie /w Polsce/ niejednokrotnie. Dziś wielu przedstawicieli badań nad podstawami matematyki zajmuje w Polsce do 50% moje stanowisko, ale sobie tego nie przypomina. Piszę o tym tylko dlatego, że jeżeli ocena logicznych badań Leibniza wydawała mi się niesprawiedliwa, to dlatego, że coś niecoś czytałem samego Leibniza – przed laty, i wydawało mi się, że jego wysiłek w XVII w., był w tym względzie podziwu godny. /Tak samo zresztą Pascala w L’esprit geometrique/ Czy można Leibniza – że się tak między nami wyrażę – za to kopnąć? Czy autor Wstępu czytał sam prace logiczne Leibniza? Wydaje mi się że gdyby tak było argumentacja jego contra inaczej by przebiegała. To jest ten punkt, co do którego mam najważniejsze merytoryczne zastrzeżenia. Myślę, że nie powinienem być w tym odosobniony, choć argumenty moje za dorobkiem Leibniza są na pewne inne, niż mogą być argumenty naszych logików. Wydaje mi się, że ten punkt winien być raz jeszcze skontrolowany i krytyka choćby bardziej urealniona a w formie złagodzona.
v Czy się godzę na ogłoszenie Wstępu p. K. ? Odpowiem: gdybym ja był tym, który ma prawo decydować, jak miałem, gdy byłem redaktorem Biblioteki tłumaczeń PAU – to bym w tej postaci tego wstępu, w jakiej był on u mnie, nie ogłaszał. Domagałbym się do autora, żeby zechciał zmieć w punktach dziś w tym liście wyraźnie zaznaczonych. /Przede wszystkim co do tonu i co do oceny logiki/. Ale jako tzw. kierownik działu – jestem doradcą naukowym tłumaczy, poza tym decyzję na prezydjum Komitetu Redakcyjnego moim obowiązkiem było powiedzieć, co myślę, nie mam prawa protestować, jeżeli Komitet redakcyjny nie uważa mych uwag z słuszne. Ale radziłbym, -jeżeli tylko to możliwe – dla dobra samego autora Wstępu i dobra wydawnictwa, by rady moje nie były udrzucone bez ich wysłuchania. Zresztą wcale nie twierdziłem, ani nie twierdzę, żeby praca p. K. była pozbawiona zalet. Przeciwnie zaznaczyłem to zdaje się w mym referacie. Ale właśnie te zalety nie powinny by być zaprzepaszczone przez inne szczegóły, na które wskazywałem. Być może, że moje postulaty częściowo nie dadzą się dziś już zrealizować. Ale może dałoby się zrealizować te, o których raz jeszcze tu piszę.
v A teraz na zakończenie: Nie chciałbym tu wspominać pewnych faktów z przeszłości. ale zawsze byłem przekonany, że stosunek Pani wobec mnie był przyjacielski i nie zmieniłem też przez te myślę 20 lat, jakie się znamy mego przyjacielskiego stosunku do Pani, więc z powołania się Pani na nasze przyjacielskie stosunku jedynie się mogę cieszyć.
v v Łączę serdeczne pozdrowienia i życzenia jak najrychlejszego powrotu
v v do zdrowia Pani Córeczki.